„Postawa buntu, żywej, prawdziwej agresji wobec śmierci wydaje mi się pomysłem na tyle fascynującym, że wciąż do niego wracam, jednak mam jeszcze jeden powód, by odczuwać wobec Sontag wdzięczność – otóż miała swój udział w rozwoju intelektualnym nie tylko pośrednio moim, ale przede wszystkim w rozwoju pisarskim jednej z moich ulubionych pisarek, Sigrid Nunez. Sontag należała do tego rodzaju ludzi, z którymi zetknięcie wywiera wpływ (uwielbiała wywierać wpływ!) na całe życie. Zarówno na najważniejsze życiowe wybory, jak i rzeczy drobne – np. siadanie w kinie zawsze w pierwszym rzędzie czy podpisywanie każdej kupionej książki ołówkiem. Być może Nunez i tak zostałaby pisarką, ale bezdyskusyjnie inną, gdyby na jej drodze nie pojawiła się Sontag, wzór i antywzór zarazem, a z pewnością mentorka, przewodniczka po życiu kulturalnym Nowego Jorku, Ameryki – żeby nie powiedzieć po prostu świata – gardząca snem, całkowicie pozbawiona empatii tytanka pracy, pod okiem której (a może w kontrze do której) ukształtowała się autorka prozy wyróżniającej się wyjątkową wrażliwością na drugiego człowieka. Autorka na tyle dobra, że czytając Sempre Susan, można odnieść wrażenie, że się poznało prawdziwą Susan Sontag, tę Susan. Występuje tu pewne postmodernistyczne zagmatwanie życia i literatury: w uproszczeniu Sontag stwarza pisarkę Nunez, która stwarza w swojej książce obraz Sontag z okresu, w którym ta stwarza Nunez. Jest to zagmatwanie rodem z Oscara Wilde’a i mitu o Pigmalionie, co pewnie by się Sontag podobało: lubiła wszystko, co europejskie, nie znosiła zaś wszystkiego, co amerykańskie (oprócz Nowego Jorku i samej siebie).”
